Relacja z wyprawy żeglarskiej „FART Race – Islandia 2007”

Cel: Islandia, port Keflavik koło Reykjaviku

Termin: 01 – 25 czerwca 2007

Trasa: Cuxhaven w Niemczech – Helgoland - non stop przez Morze Północne – północna Szkocja - cieśnina Pentland Firth – non stop przez Atlantyk północny – Islandia, Keflavik.

Jacht: dwumasztowa stalowa jednostka typu J-80, 80 m2 żagli, s/y SYRENKA

Załoga:

Adam Rogaliński – kapitan.
Marcin Banach – I oficer.
Jerzy Ziętal – II oficer.
Zbigniew Olszowski – III oficer.
Hubert Długosz – IV oficer.
Magda Waldon  – I wachta.
Krzysiek Synowiec – II wachta.
Piotr Waldon – III wachta.
Wojtek Wiszniewski – IV wachta.

trasa ___________________________________________

A więc wreszcie. Wyprawa rozpoczęła się. Po 16 godzinach jazdy busem z Kielc do Cuxhaven w Niemczech, a następnie po przeniesieniu 2 ton zapasów i wyposażenia na jacht, mogliśmy zabrać się za robotę żeglarską. Na początek odebranie jachtu. Miła niespodzianka – nasz klubowicz Marcin „słodki” Kosmala, płynął w poprzednim rejsie jako pierwszy oficer i on właśnie ma za zadanie przekazać nam jacht. W trakcie przekazania okazało się, że mamy co niemiara roboty z techniczną stroną jachtu. Jest sporo awarii, niektóre bardzo poważne. Najważniejsza jest awaria silnika – brak mocowania koła pasowego napędu chłodzenia i alternatorów. Poprzednicy narzekali także na stan akumulatorów. Nie ładowali ich z lądu przez prostownik przez tydzień, są zatem zarżnięte.

Baniak za ogólnoświatowy środek płatniczy nabył przejściówkę do europejskiej instalacji elektrycznej i … ładowanie z lądu się znalazło. Jerzy z Wasylem zaczęli szyć żagiel, a Krzysiek zanurkował do komory silnika i … stwierdził, że koło pasowe w ogóle nie jest dokręcone, a śruba mocująca była w zęzie silnikowej. Dwie godziny walki i... naprawione. Już po 8 godzinach jacht nadawał się do użytku, ale najbliższa wysoka woda będzie o trzeciej w nocy, wiec … prysznic, porządki, czas wolny. O trzeciej nad ranem, wreszcie – cumy na pokład, kurs… na morze. Warunki znakomite, jacht płynie z prędkością około 7 węzłów (to dość dużo jak na ten jacht), wraz z prądem odpływu szybko połykamy mile i prawdopodobnie są szanse na zawinięcie na Helgoland. Decyzja prosta, jeśli będziemy koło wyspy przed godziną 1000 – wchodzimy. Okazało się, że już o 0830 złożyliśmy się między główki. W porcie tłok jak zwykle, brak miejsc, na szczęście stoi przy nabrzeżu polski jacht klasy Opal – Mokotów. Piękny drewniany okręt. Stajemy do jego burty longside. Uzgadniamy godzinę odejścia, jemy śniadanie i wychodzimy zwiedzić to urokliwe miejsce. Historia ostatnich dziesięcioleci to na wyspie historia wielkiej odbudowy. Podczas II wojny światowej wyspa została niemal zaorana wybuchami bomb lotniczych. Ponieważ było to strategiczne miejsce, zostało zrównane z ziemią. W latach 80-tych wybudowano ośrodki, baseny, platformy widokowe. Naturze pozostawiono resztę. Dziesiątki tysięcy ptaków znalazło tu azyl, a miejscowa ludność wypatrzyła interes – turyści. Wyspa żyje z setek tysięcy odwiedzających, którzy przypływają tu statkami turystycznymi i są dowożeni na brzeg wielkimi łodziami motorowymi. Statki pozostają na kotwicy. Poza pięknymi widokami z wysokich klifów, koloniami ptaków, piękną częścią starego Helgolandu, wszyscy odwiedzający robią zakupy – alkohol, perfumy, upominki. Wszystko tu jest co najmniej 30 % taniej.

My także robimy zaopatrzenie, głównie w sklepie żeglarskim i obieramy kurs na ukochane morze. Czeka nas znacznie większy odcinek: przed nami całe morze północne. Ale jeszcze kilka słów o Helgolandzie. Ta wspaniała wyspa, miejsce turystyczne dla tysięcy odwiedzających, jest rajem dla niemieckich turystów. Dla nas to kilkugodzinny postój dla tak zwanego przeklarowania i uzupełnienia zapasów. Musieliśmy kupić między innymi przenośnik nawigacyjny – taki żeglarski cyrkiel, niemal niezbędny przy prowadzeniu właściwej nawigacji na tradycyjnej, papierowej mapie. Na naszym dzielnym, oceanicznym okręcie… takiego sprzętu od początku sezonu nie było i … widocznie nie było to narzędzie nikomu potrzebne. My go jednak potrzebujemy. Potrzebujemy także banderek krajów, które zamierzamy odwiedzić. Oczywiście warto wyspę także zwiedzić, zrobić kilka uroczych zdjęć i … w drogę, na morze, bo to po to tu jesteśmy, aby żeglować. Jachty w portach gniją, a żeglarze schodzą na psy. Zatem … cumy rzuć, kurs nord-west.

Atrakcje na trasie jak zwykle pojawiają się znikąd. W połowie przelotu przez morze północne pojawiła się pewnie ze setka wielkich, monstrualnych konstrukcji – wieże wydobywcze gazu i ropy. Robią wrażenie. Najpierw duńskie, potem norweskie i brytyjskie. Po dobie lawirowania pomiędzy konstrukcjami wychodzimy na czystą wodę, teraz tylko morze i morze. Mijają godziny i mile pustej przestrzeni, spienionych fal i upragnionej wolności. Za rufą zostają sprawy lądu, praca, zmartwienia dnia codziennego. Nikt nie zastanawia się co może pomyśleć szef, czego chcieliby klienci, jaka byłaby opinia polityków. Tu wszystko staje się proste. Morze i … tylko morze. Wszyscy są na ty, nie ma bogatszych, biedniejszych, nie ma swarów o polityczne poglądy, nikt nie zastanawia się czy polskie mięso wyjedzie na wschód, czy gazowa rura leży na dnie Bałtyku, czy lekarze wywalczyli podwyżki i czy nauczyciele zakończyli strajk. Tu nikogo to nie obchodzi, inny świat, inne zagadnienia do dyskusji, inne tematy do rozmowy. Polityka, ekonomia, praca, a nawet dom … zostały, teraz tylko morze i morze, teraz tylko żegluga, wolność i przestrzeń, przygoda i poznanie nieznanego. Nikt nie myśli kategoriami zdobywców, nikt ni powie „Zdobyliśmy Morze Północne”, nie zdobyliśmy go, łaskawie pozwoliło nam przepłynąć. Łaskawie pokazało nam swe przyjazne oblicze umożliwiając odwiedzenie wspaniałych, nieznanych przez nas miejsc. Najwspanialsze jest to, że dla naszej, kieleckiej ekipy niemal każde miejsce jest odkryciem, jest nowością i w jakimś sensie egzotyką. Piękne miejsca, wspaniałe krajobrazy, mili Szkoci, a przede wszystkim … morze, ogromne, bezkresne. Fala – jak na to miejsce – długa, niemal oceaniczna. To zwiastun, że po drugiej stronie, za cieśniną Pentland Firth … będzie wspaniale. Nikt nie może się doczekać spotkania z Atlantykiem, tym jednym z największych akwenów świata. Co więcej, będzie to Atlantyk północny, gdzie wszystko ma wymiar podwójny – i fala, i wiatr, i przestrzeń, i rodzaj samotności w grupie. Jesteśmy zgranym zespołem, ale … samotni na przestrzeni pięciuset mil. Czy samotni? Chyba jednak nie. Delfiny, foki, stada różnorodnego ptactwa, tylko ludzi jakby mniej niż w codziennej gonitwie, ale przecież żegluga jachtem ma między innymi na celu oderwanie się od tłumu, od codziennych spraw i bolączek. Tu, po kilku dniach zapomina się o wszystkim co trapiło na lądzie. Pozostaje tylko przyjemność z słuchania plusku fal i szumu wiatru w wantach.

Czy ten rejs mógł się odbyć. Zastanawiam się jak doszło do tego, że kieleckie środowisko wydało taki zespół, potrafiło urzeczywistnić taki plan, że udało się wszystko sfinansować. Poparcie patronów – Prezydenta Miasta Kielc i Wojewody Świętokrzyskiego oczywiście pomogło, ale udział sponsora, a przede wszystkim upór garstki ludzi owładniętych chęcią żeglowania po bezkresnych wodach północy pozwoliły na organizację tej wyprawy. Warto zauważyć, że brak poparcia związku żeglarskiego oraz tzw. środowiska żeglarskiego, nie przeszkodził w realizacji marzeń. Związek, jak zwykle mało wie o działalności żeglarzy, a tzw. środowisko nie do końca jest zainteresowane tym, co dzieje się wokół. A my, żeglarze, pragniemy pływać i pływać, nie wdając się w lokalne rozgrywki małych ludzi, mających wielkie mniemanie o sobie.

Wyprawa FART Race – Islandia 2007 płynie mozolnie na północny zachód. Już dawno załoga zapomniała jak wygląda brzeg, ląd, inni ludzie. Od kilku dni tylko woda, woda, woda i wiatr. Dla jednych mogłoby to oznaczać psychiczne kłopoty, ale … dla żeglarzy, dla uczestników wyprawy … miód na ranę. Załoga sprawdza się znakomicie. Właśnie takie miejsca – woda, przestrzeń, spokój odpowiada wszystkim członkom wyprawy. Tu każdy odnajduje spokój, może wyciszyć się po trudach codziennej pracy zawodowej. Na jachcie wszystko zmienia się radykalnie. Nikt nie zastanawia się, czy coś się opłaca, czy warto wydać kilka euro, czy doznania chwili są bardziej czy mniej ulotne, czy wreszcie zdarzenia są ważne czy nie. Na jachcie wszystko dzieje się powoli, w tempie statkowego chronometru. Wachta za wachtą, godzina za godziną, mila za milą. Powolne tempo zdawałoby się, a jednak. Doznania niesamowite. Kolor chmur inny niż na lądzie, wiatr jakby bardziej naturalny. W powietrzu brak zapachu spalin, nie ma szumu samochodów, brakuje gwaru i zgiełku. Cisza, szum morza, świst wiatru. Co jeszcze człowiekowi jest potrzebne. Z jednej strony – jak w szwajcarskim zegarku, a z drugiej strony – na zwolnionych obrotach. Nikt nigdzie się nie śpieszy. Na wszystko jest czas. Jednym słowem wolność, w każdym wymiarze tego słowa.

Powoli zbliżamy się do północnej Szkocji. Już zastanawiamy się jak będzie wyglądać przejście Pentland Firth – najtrudniejszego nawigacyjnie miejsca w Europie. Już w zeszłym roku kilka osób z załogi miało okazję się zmierzyć z tym miejscem. Wiry, prądy, bystrza. Niesamowite wrażenia. Jak na morzu mogą się pojawić bystrza? Przecież to nie rzeka. A jednak. Całe morze północne podczas odpływu próbuje się przecisnąć przez tą wąską cieśninę. Prądy mogą tu osiągnąć nawet 11 węzłów. To więcej niż na górskich rzekach. Hopki małych fal  na bystrzach stają się wysokie nawet przy małym prądzie. Jacht skacze na nich jak piłeczka pingpongowa. Wydawałoby się, że 25 ton żelaza nie powinno zachowywać się tak, jak zabawka małego dziecka w wannie podczas wieczornej kąpieli. A jednak. Siły natury są niesamowite. Gigantyczne siły grawitacji słońca i księżyca targają wodą we wszystkie strony. A my żeglarze możemy jedynie poddać się ich działaniu.

Na razie jednak kolejny dzień płyniemy w wyznaczonym kierunku. Nocne wejście do portu Peterhead. Zakupiliśmy ważne narzędzie – smarownicę. Dzięki niej mogliśmy wreszcie nasmarować wał napędowy umieszczony w dławicy. Brak tego zabiegu jest zabójczy dla wału śrubowego i może doprowadzić do jego zniszczenia. Wszystko poszło gładko. Jakiś kilogram smaru wlazł do dławicy i notowany wcześniej przeciek został zlikwidowany. W Peterhead także zorganizowaliśmy przydatny w kambuzie przyrząd – chochlę. Takiego urządzenia na jachcie także nie było. Generalnie stwierdzamy po kilku dniach żeglugi, że niemal wszystkiego co jest potrzebne na jachcie brakuje. Są za to takie gadżety jak radar, komputer z cyfrową mapą, czy dwa zestawy GPS wraz z repetytorem. Oczywiście są to bardzo potrzebne urządzenia, o czym będziemy mogli się przekonać już najbliższej nocy, ale … za radar o wartości 7000 zł można by jacht wyposażyć we wszystkie niezbędne materiały i narzędzia. A tak, co rusz okazuje się, że czegoś ważnego nie ma i musimy improwizować ile się da.

Wyjście z portu Peterhead zaplanowane na późny wieczór (czasu polskiego). Już po zmierzchu wychodzimy na silniku. Przez radiotelefon łączy firstmate – Marcin Banach i uzyskuje zapewnienie, że nie ma na wejściu niczego niepokojącego:

- Możecie wychodzić, ale … czy macie radar ?

- Tak mamy.

- Poza portem jest mgła utrudniająca poruszanie się. Widzialność … 100 m.

- Wielkie dzięki, będziemy płynąć poza torem wodnym w bezpiecznej odległości. Do zobaczenia … następnym razem.

Tak. Następnym razem. Chcemy to miejsce odwiedzić jeszcze kiedyś, bo miasteczko urocze, ludzie mili, a port bezpieczny. Widzialność marna, w dodatku w nocy, w zasadzie pływanie na ślepo. Kompletnie nic nie widać, naszymi oczyma staje się niepozorny ciekłokrystaliczny ekran, który zapewnia wykrycie wszelkich przeszkód na wiele mil przed nami. Obawiamy się jednak sieci, których na takim radarze nie widać, a mogą nam poważnie przeszkadzać. Ustępujemy statkowi płynącemu zbieżnym kursem, ustawiamy jacht we właściwym kierunku i powoli, mila za milą, płyniemy w kierunku cieśniny Pentland Firth. Koło południa mamy ciekawe zdarzenie. Na pełnym gazie płynie do nas kuter patrolowy z armatą na dziobie. W odległości około 300 metrów, wyskakuje z niego RIB - mały hybrydowy ponton. Z wielką prędkością podpływa do naszego jachtu i nakazuje płynąć w określonym kierunku. Na żaglach jest to niemożliwie, bo nasza prędkość to akurat około 0,5 węzła. Włączamy silnik, ustalamy kierunek i prędkość. RIB podpływa i wyskakuje z niego młoda celniczka, ubrana w kombinezon bojowy, kask i zapewne w kamizelkę kuloodporną oraz w kamizelkę ratunkową. Nakazuje nam wyjście na pokład. Wszyscy są, celniczka chce zajrzeć do środka, ale drugi celnik odradza. Także wchodzi na pokład jachtu, dopiero teraz, po sprawdzeniu ilości osób (miało być 9 a jest na pokładzie 8), poleca jej sprawdzić jacht. Podczas kontroli budzi się dopiero Piotr, smacznie śpiący w ciasnej dziobowej koi. Za ekipą kontrolną wchodzi miły dowódca. Zadaje kilka pytań, chce spisywać nasze dane, paszporty itp. Dajemy mu listę załogi, na której jest wszystko. Imiona, nazwiska, numery, adresy. Ma mniej roboty. Dajemy mu także materiały promocyjne – od Prezydenta Miasta Kielc i od Wojewody Świętokrzyskiego. Są także od naszego Klubu – m.in. klubowy folder o naszej islandzkiej wyprawie. Celniczka dość szybko wyłazi z jachtu, gdzie jest ciemno, ciasno. I tak nie można by nic znaleźć. Padają standardowe pytania – czy mamy alkohol – mamy, ale nie dużo, parę litrów. Czy mamy papierosy – mamy – 2 paki dla Wasyla (jedyny palący). O narkotyki się nie pytali, ale zdaje się nie wyglądaliśmy na przemytników, ani na narkomanów. Potem celniczka zapytała się wyrywkowo o nasze zawody i … gdy trafiła na Krzyśka … padła odpowiedź: oficer straży pożarnej. Ups. Przymknęła się trochę, pytania się jej skończyły. Dobrze, ze nie zapytała o zawód Zbyszka, bo gdyby usłyszała, że na pokładzie jest zastępca komendanta posterunku wodnego Policji, zatkało by ją do reszty.  Z uznaniem pokiwali głowami na hasło o cel rejsu – Islandia i dość zdziwione mieli miny, gdy mówiliśmy, że pływamy w ramach urlopu – dla przyjemności.

Miła kontrola zakończyła się wzajemnymi pozdrowieniami i RIB szybko odpłynął. A my po wyłączeniu silnika … mila za milą, powoli w kierunku północnego krańca Szkocji. Uparcie zbliżamy się do cieśniny. Każdy następny jej opis, który odnajdujemy w różnych materiałach (locje, poradniki, książki, przewodniki) jest coraz bardziej mrożący krew w żyłach. Według jednego z autorów … występują tu w ekstremalnych warunkach nawet 20 – węzłowe prądy. To niesamowite. Nasz jacht przy wiatrach od tyłu rozwinął do tej pory maksymalnie 10,1 węzła, ale trwało to kilka sekund. Normalna żegluga przy silnym wietrze to maksymalnie 7 węzłów. Jak sobie poradzimy z tym najtrudniejszym nawigacyjnie miejscem w Europie?

Cieśnina Pentland Firth przywitała nas najpierw mgłą z widocznością 20 metrów, a następnie przeciwnym prądem wzrastającym do około 5 węzłów. Musieliśmy walczyć z prądem przez około 6 godzin, dopiero pod wieczór uzyskaliśmy jakąś prędkość postępową i skierowaliśmy dziób naszego jachtu w cieśninę. Po około 2 godzinach mozolnej żeglugi zaobserwowaliśmy niecodzienne zjawisko – przybój na środku morza. Dla tych, co nie wiedzą co to jest, wyjaśniam – fala jak na plaży w Darłówku, przewracające się bałwany. Fajnie, ale dlaczego na środku morza? Dopiero rzut oka na mapę wyjaśnił sprawę. Tam, gdzie ten przybój wystąpił, było wypłycenie z 60 metrów na 15. Przy prądzie 6-7 węzłów wpadająca na to miejsce woda wypiętrza się w tak niezwykły sposób. Teraz przed nami podobne zjawiska. Spodziewamy się wpłynąć w bystrza. Tak, tak. Takie same jak na górskich rzekach. W tym miejscu morza, na styku z oceanem atlantyckim występują bystrza. Falki mają nawet po 2 metry, jazda po nich przypomina zjazd rowerem po gołoborzu. Szarpie, rzuca, wykręca, potrząsa jachtem, jakby woda zapomniała, że to prawie 25 ton stali. Morze jest wielkie i silne. My tylko małym paproszkiem na jego powierzchni. Właśnie w tej chwili nasza prędkość ponad dnem to … ponad 8 węzłów, mimo, że po wodzie płyniemy jedynie około 2,5. To właśnie atrakcje rejsu.

Dziś była jeszcze jedna atrakcja, niby mała, a jednak. Wśród mew i ostrygojadów tłumnie siadających koło naszego jachtu pojawiły się niezwykle rzadkie ptaki – maskonury. Zwane w Szkocji i na Wyspach Owczych puffinami. Tu są one pod ścisłą ochroną, na Wyspach Owczych są przysmakiem, poluje się tam na nie tak jak u nas na kaczki. W Szkocji jednak to niemal symbol. Symbol, który bardzo trudno dostrzec, jest to ptak płochliwy i rzadki. My mamy szczęście, co najmniej kilkanaście razy pojawiły się koło burty, udało się je także uwiecznić podczas polowania … bezkrwawego oczywiście.

Po przejściu cieśniny, tym razem dość spokojnie i bez większych problemów, podczas nocnej żeglugi przy jasnym niebie, rejs trwa dalej. Mila za milą, przy dość silnym wietrze, udaje się nam połykać odległości. W środę zrobiliśmy 133 mile morskie w ciągu doby, to nasz rekord. Ale … północno wschodnie wiatry się skończyły i od czwartku płyniemy znacznie wolniej. Wiatry przeciwne, w dodatku o sile około 6 stopni w skali Beauforta. To już dla jachtu sztorm. I tak ponad dwa dni. Fala zapewne ma około 3, może 3,5 metra, a jacht kłapie o nią z prędkością zaledwie 2 węzły (dwie mile na godzinę). Nie jest to zastraszające tempo, ale nie mamy wyjścia. W czwartek wielka niespodzianka – delfiny. Nikt jeszcze takich nie widział. Nie mają charakterystycznego, wysuniętego pyszczka. Ich łeb wygląda jak przód małej łodzi podwodnej. Co to za gatunek spróbujemy sprawdzić już w porcie. Po przejrzeniu wszystkich materiałów dochodzimy do wniosku (co zostało następnie potwierdzone już na Islandii), że nie były to delfiny a wieloryby o wdzięcznej (norweskiej) nazwie Pilot Whale.

W piątek rano – wielka niespodzianka, w promieniach wschodzącego słońca pojawia się na horyzoncie wielka biała plama lodowca Vatnajokull. Jest to największy lodowiec w Europie. W więc jesteśmy pod brzegiem Islandii. Jeszcze pewnie około 30 mil. Widok zapiera dech w piersiach. Najwyższe szczyty mają ponad 2000 m. Różnica poziomów zatem ogromna. Majestat tych gór pokrytych lodowcem spływającym niemal do morza przypomina trochę Alpy, ale tam … nie ma u podnóży słonej wody północnego Atlantyku. Wrażenie niesamowite.

Odbieramy aktualne prognozy pogody … z Polski, z naszego sztabu wyprawy. Są dość dobre, mało deszczu, trochę chmur, wiatr wreszcie ma się odkręcić z fordewindu na półwiatr, a może nawet na baksztag. Martwi tylko duży ośrodek niżowy wbudowujący się na zachód od Islandii. Czy zdążymy przed nim zawinąć za cypel Keflaviku? Jeśli tak, będziemy mieli kilka dni na zwiedzanie wyspy, jeśli nie … będziemy sztormować zapewne do ostatniego dnia, martwiąc się czy zdążymy na czas. Ale to okaże się w przeciągu kolejnych 2 – 3 dni żeglugi. A ta trwa nieprzerwanie. Nasze prognozy pogody napawają optymizmem, ale to tylko prognozy. Tu, pod Islandią, nie sprawdzają się. Miało być trochę chmur – jest przejrzyste niebo, miało czasem padać – nie widać ani kropli deszczu, ale niestety zapowiadany kierunek wiatru jest także nie taki jak miał być. Właśnie teraz (przy kolacji składającej się z pasztetu, rybek, czuszki, kiełbasy krakowskiej, polskiego chleba – tak, tak, z Polski, oraz dodatków takich jak ząbki czosnku i pomidory) wiatr ustabilizował się na sile 4 węzły, co pozwala nam płynąć z prędkością ledwie 1,5 knota (inne określenie prędkości wyrażonej w milach na godzinę). A mamy jeszcze w linii prostej około 200 mil. Daje to minimum 4,5 doby żeglugi. Uwzględniając niekorzystne kierunki wiatrów, jakieś manewry, kilka mil podczas omijania podwodnych skał oraz kilka zmian kierunku płynięcia dla … fotoreporterów (dziś sesja zdjęciowa poświecona była ornitologii – jedna z dziwnych ciemnych mewek jadła kiełbasę krakowską z … widelca) dołożyć trzeba jakieś 80 mil. Razem prawie 300, co daje … 6 dób żeglugi w tym, ślimaczym tempie, które mamy. Zatem zaraz będzie czas na gitarę, szanty, napoje wieczorne (oczywiście sok malinowy z herbatą i cytryną…). Następnie długie Polaków rozmowy, do białego rana … Lepiej by było powiedzieć do białej nocy, bo tu na szerokości 63 stopnie 33 minuty szerokości północnej słońce zachodzi na 2 godziny, ale jego blask pozostaje do wschodu. Dziwne to uczucie, gdy można czytać książkę o godzinie 3 w nocy bez najmniejszych problemów. Dziwnie też czeka się na romantyczny zachód słońca, który jest niezwykle jasny, a za chwilę następuje już wschód.

Tak długi okres nieprzerwanej żeglugi (płyniemy już 8 pełnych dób, bez zawijania do portów) może rodzić w niedoświadczonych żeglarzach wiele pytań. Co z potrzebami fizjologicznymi? – jest na jachcie kingston – jachtowy kibel, nie różniący się zbytnio od domowego poza tym, że po załatwieniu sprawy należy 30 razy ruszyć ręczna pompą, która zawartość przesyła do oceanu oraz spłukuje wszystko jak należy. Co z gotowaniem? – na jachcie jest kambuz – jachtowa kuchnia – dwupalnikowa kuchenka gazowa zamontowana wahliwie, tak, aby nawet kropla nie uroniła się z garnka podczas przechyłów. Raz co prawda zdarzyło się, ze garnek z prawie gotowym żurkiem wylądował w tzw. korycie – specjalnej obudowie nierdzewnej całej kuchni gazowej. Za pomocą zdobycznej (z Peterhead) chochli wszystko trafiło do gara i … było pyszne. A co z myciem? – jest takie żeglarskie powiedzenie, czy żeglarz może się umyć (cały) wykorzystując szklankę wody? Oczywiście, trudno tylko się później spłukać. Rzecz jasna woda na jachcie to dość reglamentowany towar, ale zawsze kilka szklanek do umycia się znajdzie, do tego są chusteczki higieniczne itd. Sam kingston jest na tyle pojemny, że wszystkie te sprawy łatwo tam załatwić. A co ze spaniem? – każdy ma wygodną (dość wąską, aby na przechyłach nie latać jak worek ziemniaków) koję tzn. łóżko. Jest ono tak skonstruowane, że od strony wolnej (od ścian) ma specjalną deskę- sztorm deskę, uniemożliwiającą wypadnięcie z koi podczas silnych przechyłów. A jak nie ma wiatru? – jest silnik, w naszym wypadku Perkins (taki jak w ciągnikach rolniczych). Nie bardzo to lubimy, bo warczy okrutnie, więc raczej jest włączany, gdy nasze akumulatory nie mając prądu żałośnie wzywają pomocy uruchamiając brzęczyk alarmowy. A prąd niestety ucieka dość szybko – oświetlenie nawigacyjne jachtu, dwa GPS-y (urządzenia do określania metodą satelitarna aktualnej pozycji), komputer pokładowy z mapami oraz ze specjalnym zestawem programów do przeliczania kierunków i siły prądów oraz wysokości pływów (baaardzo ważna sprawa, w ogóle nie spotykana na wodach Bałtyku i Adriatyku, tak popularnych wśród polskich żeglarzy). Mamy także prądożerny radar pozwalający dość bezpiecznie nawigować podczas mgły. Są także indywidualne ładowarki do telefonów komórkowych, do baterii kamery i aparatów, do zapasowych, ręcznych GPS-ów, jest przetwornica (daje napięcie 230 V np. … do suszarki do włosów – na szczęście nikt nie zabrał takich urządzeń). Prądu na jachcie brakuje, niestety właściciele jachtu Syrenka nie posłuchali dobrych rad i podczas zakupów wielu urządzeń, nie zrealizowano jednak moim zdaniem najważniejszego – elektrowni wiatrowej – małego wiatraka dającego zawsze gdy wieje, około 300 W mocy. To całkowicie wystarczyłoby do uzupełnienia braków w akumulatorach, przedłużając wydatnie ich żywotność. Niestety poprzednicy (płynący tydzień wcześniej) nie ładowali akumulatorów będąc w portach bo … nie mieli złączki – kabla z wtyczką „niemiecką” i gniazdkiem „polskim”. My kupiliśmy to już pierwszego dnia za równowartość 37 złotych polskich - „wyborowych”.

A teraz kilka słów o nastrojach. W tak długich rejsach jest problemem przebywanie na małej przestrzeni, bez możliwości wyjścia, bez możliwości odizolowania się. Ten problem jest zmorą kapitanów wielu rejsów. Po kilku dniach (około tygodnia) atmosfera staje się „zawiesista” i … są problemy. A u nas? Nic takiego nawet się nie rysuje. Fajna atmosfera, gitara, śpiewniki, domino (wysypało się dziś), kości, karty i … rozmowy o wszystkim w gronie fajnych i ciekawych ludzi. Każdy z nas ma inną profesję, inne doświadczenia, inną pracę zawodową, inne spojrzenie na świat. Można rzec – jest super, a ludzie dobrali się jak w korcu maku. Żadnych problemów. Jest też ważny składnik kulturalno – oświatowy. Jeszcze przed rejsem zapowiedziałem, że trzeba zabrać … książki. Mamy ich na pokładzie ze 20 i … biblioteka pracuje codziennie, Większość już przeczytana. Nawet ci co przyznali się, że czytają jedną książkę na … 5 lat, tu wyrobili normę na lat 20.

Mamy też mały program edukacyjny – rozmowy fachowe o elementach teoretycznych w żeglarstwie. Przez ostatnie 3 dni analizowaliśmy dokładnie meteorologię czytając wszystko co tylko dało się wyczytać, korzystając z prognoz radiowych, sms-owych  i innych. Potem nasze teoretyczne przygotowanie porównaliśmy z tym, co dzieje się dookoła jachtu. Można było nauczyć się przewidywać zmiany kierunków wiatrów, oglądać rodzenie się niżów, prognozowaliśmy po wyglądzie chmur i po zmianach ich kształtu, zastanawialiśmy się jak działa ogólnoświatowy system tworzenia się pogody. Świetna szkoła. Powoli i po cichu jest także realizowany temat – teoria żeglowania w praktyce – zasady doboru żagli, wpływ kierunku wiatru na osiągi jachtu, kierunek fal i ich wpływ na prędkość itp. To mój konik, więc temat jest poruszany bardzo często … z korzyścią dla wszystkich.

Mamy także małą szkołę języka angielskiego – wszystkie komunikaty meteo są właśnie w tym języku, jest na pokładzie słownik i … świetnie znający ten język Marcin. Znów wszyscy zyskują na tych zajęciach.

Jesteśmy u wybrzeży Islandii, przeciwne wiatry i przeciwności losu nie pozwalają nam na szybką żeglugę. Zastanawiając się jak to jest, że wiatry wieją, albo nie, odkryliśmy ciekawe zjawiska. Oto gdy w Polsce wraz ze spadkiem ciśnienia atmosferycznego można spodziewać tężejących wiatrów, tu – odwrotnie. Gdy ciśnienie rośnie - wiatry zaczynają dość mocno szaleć, gdy ciśnienie spada, robi się ciepło i wiatry zamierają. Zgodnie z danymi z literatury powinniśmy mieć wiatry z kierunków północno zachodnich, czyli dokładnie z kierunku w którym mamy popłynąć. Zapowiada się ciężka żegluga. Jak długo powinno tak wiać ? Pewnie jakieś 500 mln lat. Ale ponieważ żeglarze są bardzo cierpliwi … dostajemy odkrętkę i … z siłą sztormu dmie w nasze plecy. Żegluga wspaniała, jacht niemal połyka mile z prędkością 7 węzłów, żagle trzeszczą, kadłub łomocze o grzbiety, takielunek śwista w porywach sztormowego wiatru. Załoga podrywa się z koi … alarm do żagli, dłużej nie wytrzymają. Ściągamy je w bryzgach rozbijanych dziobem fal, najpierw fok marszowy zamieniony zostaje na fok – kliwer, zgrabny, dość mały żagiel do pływania w silnych wiatrach, zwłaszcza gdy woda wyrywa się z pod dziobu i może wejść na żagiel. Nie ma mocnych, gdy odkosy dziobowe podrywają się na wysokość 2 metrów … dwie tony wody złapane na żagiel powodują, że … żeglarze mają zapewnione prace bosmańskie – szycie podartego na kawałki płótna. My nie mamy ochoty ślęczeć nad podartymi strzępami, więc najpierw zamieniamy sztaksla (przedni, trójkątny żagiel), a potem przychodzi pora na zdjęcie grota – naszego podstawowego żagla. Z wielkim trudem jest ściągnięty na pokład i sklarowany. Pozostajemy na małym kliwrze, prędkość – ponad 6 węzłów. I tak … przez dwie kolejne doby.

Ponieważ jednak żeglarze to taka grupa ludzi, że uparcie dążą do celu, wcześniej czy później udaje się do niego dotrzeć. Szybka żegluga trwa aż do południowo zachodniego krańca Islandii. Tu występuje ciekawe zjawisko – wypłycenie dna na przedłużeniu pagórków na lądzie. Co kilka mil od brzegu wystaje jakaś skałka, a same płycizny mają około 20 – 30 metrów głębokości. Oczywiście dla nas to nie jest problem, ale zauważa się takie rzeczy na mapach. Na wodzie jednak też widać zmianę głębokości z 200 metrów na 20. powierzchnia morza burzy się i wypiętrza fale strome jak nigdzie, do tego załamują się one jak bałwany na plaży. Z pewnością na ich stromość ma także wpływ to, że jest to miejsce styku dwóch prądów oceanicznych – Golfsztromu – dość ciepłego prądu płynącego od wschodnich wybrzeży Ameryki Północnej i labradorskiego – chłodnego prądu płynącego z dalekiej północy. Oba te prądy mają niewielkie odnogi – Golfsztrom zakręca nieznacznie wzdłuż południowych wybrzeży Islandii płynąc wzdłuż brzegu na zachód, a Labradorski omija Islandię wzdłuż wybrzeży zachodnich wyspy. Na mieliznach południowo zachodniego cypla wpływają one na siebie wytwarzając dodatkowe podpiętrzenia fal. Czy ta teoria jest słuszna, nie wiemy, ale na pewno woda burzy się jak na górskiej rzece. Zabawa jest przednia, jazda ciekawa, ale nie chciałbym tu być małym jachtem. Po przejściu tego miejsca skręcamy na północ  i po 3 godzinach słabnącego wiatru, pojawiają się piękne delfiny. Jeden z nich (młodszy od pozostałych) bawił się z naszym jachtem w sposób czarujący. Ścigał się z nami, przepływał pod kadłubem, wpływał pod jacht w poprzek, pływał na plecach lub bokiem. Po godzinie zabaw, starsze wyraźnie zaczęły go nawoływać, a mały zawinął się i na pożegnanie wykonał kilka wyskoków w całości nad wodę – jak w delfinarium. Przeżycie niesamowite. Po zakończeniu spektaklu pozostało nam około 12 min żeglugi, ale … wiatr zgasł do zera. Ostatnie 2,5 godziny musieliśmy popłynąć na silniku. Nasz silnik pomógł niezawodnie i późnym wieczorem, około 2300 naszego czasu (około 2100 czasu miejscowego) stanęliśmy naprzeciw portu. Tu jednak pojawił się problem. Czy mamy stanąć w porcie jachtowym, porcie miejskim, czy przemysłowym. Niestety na miejscu nikt nie zgłosił się przez radio UKF. Po kilkunastu minutach nawoływania odezwało się Radio Reykjavik informując, że … opiekun portu w Keflaviku jest zajęty i … nie ma radia. Po kolejnych 20 min. uznaliśmy, że trzeba stanąć w porcie miejskim i podczas podchodzenia pojawił się ktoś z obsługi. Niestety ani pół słowa nie rozumiał w jakimkolwiek znanym języku. Islandzki niestety jest niezrozumiały dla kogokolwiek. Przypomina mieszankę norweskiego, duńskiego, angielskiego, włoskiego i niemieckiego. Jest to język bardzo bogaty i niezmieniony przez blisko tysiąc lat, stąd jego gramatyka i składnia są bardzo trudne do nauczenia.

3 minuty po obłożeniu cum pojawiło się dwóch facetów … mówiących po polsku – ciekawostka? nie, byli to polscy robotnicy, minutę później pojawili się kolejni, ci zabrali naszych przedstawicieli do … hotelu, pokazując, gdzie można uskutecznić prysznic. Po 10 dniach w morzu … takie urządzenie było jak najbardziej wskazane. W porcie nikt nie przewidział takich udogodnień, zresztą nie ma tu w ogóle jachtów.

Pojawił się także starszy pan, który mówił w języku angielsko – niemieckim i koniecznie chciał obejrzeć nasz jacht. Z wielkim uznaniem stwierdził, że jest to jacht do pływania po trudnych wodach, a następnie zaproponował obejrzenie jego jednostki, będącej w budowie. W dwie osoby pojechaliśmy z nim zobaczyć dzieło życia. Jako hobbysta buduje jacht oceaniczny od … 20 lat. Teraz jako emeryt ma zamiar skończyć go w ciągu roku. Piękna stalowa jednostka do żeglugi w najcięższych warunkach. Miły człowiek obwiózł nas także po całym Keflaviku, pokazując wszystkie ważne miejsca. W tym czasie pierwsza zmiana załogi odwiedziła pobliski hotel robotniczy dla … Polaków, gdzie można było skorzystać z pryszniców. Potem druga zmiana i klarowanie jachtu. W międzyczasie odwiedza nas kilkanaście kolejnych osób – Polacy. Dla nich to atrakcja i jakaś namiastka dalekiego kraju. Większość nie może uwierzyć, że znaleźliśmy się tu dla rozrywki, turystycznie, za własne pieniądze. Mają zupełnie inne spojrzenie na ten piękny kraj – Islandię. Dla nich to dziwne miejsce. W lecie bez nocy, w zimie bez dnia. Wszystko drogie. Ale generalnie kraj piękny i bogaty.

Kolejny dzień to … bardzo późny poranek. Wstajemy około 1500 naszego czasu i klarujemy jacht. Ekipa brzegowa organizuje w wypożyczalni przyzwoity samochód dla 9 osób. Tanio nie jest, ale tu nic nie jest tanie. Szybko zbieramy się do kolejnego etapu wyprawy – do część lądowej wyprawy „FART Race Islandia 2007”. Plan niezły, choć czas przesunął się niepostrzeżenie. Wczoraj, podczas pierwszego postoju w porcie od wielu dni, świętowaliśmy cudowne ocalenie, szczęśliwe dopłynięcie, brak strat w ludziach i sprzęcie. Jak to zwykle bywa, aby celnicy nie mieli wątpliwości co do ilości wwożonego alkoholu, zmniejszyliśmy jego ilość w sposób znaczący. Wykwintne koktajle z oliwkami, grube cygara, późna noc, choć widno było jak w dzień. Wieczór kapitański trwał chyba do rana, więc spaliśmy potem … do godziny 1500. Zwiedzanie Keflaviku (maluńkie miasteczko z mnóstwem Polaków budujących wszystko dookoła), potem serwis jachtu – sprawdzenie żagli, silnika, suszenie materacy. Skalkulowaliśmy wypożyczenie samochodu - wraz z planowanym paliwem wyszło po 130 euro od osoby. Za to mamy 4 dni bez limitu kilometrów na objechanie Islandii. Szczegółowe planowanie trasy także zajęło kilka godzin. Okazało się, że przynajmniej ¾ dróg to szutrowe, wąskie, górskie szlaki. Nie jest pewne, czy uda się przejechać samochodem innym niż terenowy. Zobaczymy jutro. W planie jest i wulkan, i gejzer, i lodowiec, i błękitna laguna, ciepłe źródła, jaskinie lawowe, wypływ pary wodnej itp. Plan napięty, ale ciekawy. Teraz okazuje się, że nasze przymiarki do wyprawy w głąb Islandii na piechotę i autobusami komunikacji lokalnej nie sprawdziłyby się, chyba, że mielibyśmy 3 tygodnie na podróże lądowe.

Dzień pierwszy: najpierw przejechaliśmy tunelem pod fiordem, odwiedziliśmy pola lawowe oraz wodospady w kanionie Barnafoss. Koło Barnafoss, na polu lawowym Hallmundarhraun weszliśmy do jaskini lawowej, lodowe stalagmity a następnie lodowe płaszczyzny utrudniały znacznie marsz w ciemnościach. Następnie obejrzeliśmy starą, zamkniętą stację wielorybniczą w fiordzie Hvalfjordur. Wieczorem zrobiliśmy pieszą, trzygodzinną wycieczkę pod wodospady, a następnie założyliśmy biwak w przyjemnych zaroślach koło rzeki.

Dzień drugi: szybki przejazd do Tingvellir – Parku Narodowego, aby najpierw zobaczyć szczeliny w polu lawowym na styku dwóch płyt kontynentalnych – europejskiej i amerykańskiej. Islandia leży właśnie na styku tych płyt, na przedłużeniu atlantyckiego grzbietu. Właśnie w zwiedzanym miejscu płyty pękają na skutek odsuwania się od siebie w tempie 2 cm rocznie. Obok wspaniałych widoków szczeliny międzykontynentalnej znajduje się historyczne, niezwykle ważne dla Islandczyków miejsce – Althing – dawne miejsce obrad parlamentu. Właściwie z początkiem istnienia tej instytucji, niedługo po zasiedleniu, od roku 930 n.e., było to miejsce zebrań wszystkich mieszkańców wyspy. Tak wyglądały początki jednego z najstarszych parlamentów w Europie. Można powiedzieć, że idee republiki powstały właśnie w tym miejscu. Następnie pojechaliśmy obejrzeć Geysir, a po polsku gejzer. Ta nazwa własna została przyjęta na całym świecie jako nazwa zjawiska geotermalnego polegającego na okresowym wypływie (wyrzucie) wody ze szczeliny. Jedno z najwspanialszych miejsc Islandii. Na obszarze kilkuset metrów kwadratowych znajduje się obszar wysokiej aktywności geotermalnej, a przyroda utworzyła kilka wychodni ciepłych wód. Znajduje się tu gejzer strzelający regularnie co około 5 minut pióropuszem wody na wysokość do około 20 metrów. Widok tego miejsca pozostawia niezapomniane wrażenia. Kolejną atrakcją dnia był nieodległy Gullfoss – „złoty wodospad”. Woda spada tu z 32 metrowego progu w przepaść. Bryzgi wody podświetlone słońcem utworzyły niebiański obraz – wodospad, słońce i … tęcza. Jeszcze tego samego dnia przejechaliśmy wspaniałymi szutrowymi drogami w pobliżu aktywnego wulkanu – Hekla, który w 2000 roku zniszczył znaczne obszary zachodnich stoków. Jechaliśmy przez pustynię popiołów i lawy. Równina przecięta dużą rzeką zrobiła niesamowite, księżycowe wrażenie. Na nocleg stanęliśmy w na małym kempingu … bez obsługi, za to z zaimprowizowanym boiskiem do piłki nożnej. Rozegraliśmy mecz … o godzinie pierwszej w nocy.

Dzień trzeci: atrakcją dnia miał być lodowiec. Ale najpierw odwiedziliśmy wysokie wodospady. Następnie długi marsz pozwolił dotrzeć do Solheimajokull - czoła lodowcowego języka lodowca Myrdalsjokull. Sprawiał imponujące wrażenie. Po dotarciu do lodu zagrzaliśmy wodę na herbatę (oczywiście z lodu), w celu rozgrzania się. Herbata oczywiście została wzmocniona rumem. Jakże by można przepuścić taką okazję – napić się herbaty z rumem na lodowcu, w dodatku z wody, która pod postacią lodu spędziła ostatnie kila tysięcy lat. Następna atrakcja dnia to kolejny bardzo wysoki wodospad – Skogafoss z hukiem spadający w dolinę. Po tym często odwiedzanym miejscu przejechaliśmy do odległego miejsca – Krisuvik. Jest to obszar aktywny geotermalnie. Na powierzchni znajdują się wychodnie wód termicznych w postaci błotnych kociołków, syczących otworów z wydobywającymi się oparami. Cała okolica pokryta była wykwitami minerałów, w tym siarki. Utrzymujący się zapach siarkowodoru utwierdzał nas w przekonaniu, że jest to brama, a jak nie to choć furtka do piekieł. Nic dziwnego, że właśnie Islandia i jej dziwy natury dały początek „Podróży do wnętrza ziemi” Juliusza Verne’a. Dzień zakończyliśmy spacerem na plaży z czarnego piasku nad słodkowodnym, krystalicznie czystym jeziorkiem - Kleifarvatn. Po tym spacerze wróciliśmy na jacht.

Dzień czwarty: Zastanawialiśmy się jak będzie wyglądać stolica tego surowego kraju, która w dodatku ma niewiele ponad 100 tys. mieszkańców.

I dziś już wiemy. Ale w kolejności. Z rana pojechaliśmy do „Błękitnej Laguny” – miejsca wypoczynku i relaksu. Po trudach żeglugi i intensywnego zwiedzania Islandii należało się nam to bardzo. Jest to miejsce dziwne i ciekawe. Mimo, że powietrze miało temperaturę około 8 stopni, bez trudu wskoczyliśmy do płytkiej, niebieskawo mlecznej, a czasem zielonkawej wody. Wielka sadzawka utworzona została w zwałowisku lawy, a doprowadzona woda pochodzi z około 2000 metrów pod ziemią. Najpierw oddała ciepło w elektrowni, potem w wymienniku ciepła dla potrzeb ogrzewania Reykiaviku, a gdy osiągnęła temperaturę około 60 stopni została wpuszczona do „laguny”. Oczywiście miesza się tu z wodą chłodniejszą i pozwala leniuchować godzinami. Ponoć ma działanie lecznicze, z pewnością jest to woda siarczkowo – krzemianowa. Zalatuje także czasami zgniłymi jajami (na szczęście prawie nie wyczuwalnie), to oznaka, że unosi się niewielka ilość siarkowodoru. Przy wodach siarczkowych to norma. Leniwe leżenie w silnie zmineralizowanej wodzie jest wspaniałe, mały wodospad, sauny, natryski, pieczara i mostki uzupełniają lagunę. Po lenistwie jednak trzeba wyruszać dalej. Jedziemy do stolicy Islandii. Tu oglądamy kilkanaście najważniejszych obiektów. Jednak pierwszym miejscem jest … dworzec, a dokładnie jego bar. Tu kupujemy pierwszy raz typowo islandzkie danie. A dlaczego na dworcu? Proste – na dworcu ceny nie powalają na kolana. Za połówkę baraniego łba z dynią i pure ziemniaczanym oraz zestawem sałatek (do oporu) zapłaciliśmy 1090 koro (około 60 złotych). Ponoć to przysmak miejscowy… nie jesteśmy zachwyceni. Następnym razem spróbujemy jednak czegoś innego (np. marynowane baranie jądra – także przysmak, ale trudno dostępny). Po obiadku do syta wyskoczyliśmy na miasto zwiedzić centrum, starówkę, port rybacki, port handlowy i jachtowy. Stolica bardzo różni się od prowincji – to w pełni europejskie, nowoczesne miasto. Byliśmy także w magistracie – kontrowersyjnym architektonicznie obiekcie. Na nas wywarł wrażenie – piękna sala konferencyjna z głównym elementem – wielką, wypukłą mapą Islandii. Do tego zawsze czynny punkt informacji turystycznej (mimo, że była już godzina 1900). Obiekt niemal stoi w jeziorku, z jednej strony oblewa go naturalna kilkuhektarowa sadzawka, z drugiej jest kilka fontann, pod wodą !!! których kryje się parking. W centrum miasta mnóstwo knajpek, pubów, restauracji. Wielka zabawa całego miasta właśnie się zaczynała. My niestety z powodu braku czasu nie mogliśmy zobaczyć słynnego, nocnego życia w Reykjaviku. Zobaczyliśmy także port z czekającą lepszych czasów imponującą flotą połowową. Obejrzeliśmy także szkielet niedużego wieloryba – prawdopodobnie grindwala. Musieliśmy jednak powoli zbierać się i wyjechać na jacht, aby spakować się i przygotować nasza jednostkę do przekazania. Nie chcieliśmy zostawiać następnej ekipy w takiej sytuacji, w jakiej my się znaleźliśmy na początku naszej wyprawy. Po oddaniu jachtu pozostanie nam jeszcze półtora dnia na zwiedzenie pieszo najbliższej okolicy Keflaviku.

Przed przekazaniem jachtu zatankowaliśmy go do pełna (około 80 litrów paliwa oraz około 1 m3 wody). Zawieźliśmy nasze wyposażenie na camping w pobliżu lotniska i oddaliśmy samochód. Tu zdarzyła się bardzo ciekawa sytuacja. Właściciela ani obsługi wypożyczalni samochodów nie było. Zadzwoniliśmy na podany numer i …padło pytanie, czy z autem wszystko OK i czy jest zatankowane. Po twierdzących odpowiedziach, poprosił abyśmy wrzucili papiery samochodu oraz kluczyki do czegoś, co przypominało skrzynkę na listy. Takie zaufanie do klientów nam się bardzo spodobało, ale w Polsce absolutnie byłoby niemożliwie do zastosowania, zaraz rodacy by spuścili paliwo do oporu, a wszelkie uszkodzenia skrzętnie ukryli.

Przekazanie jachtu trwało dość długo, bo chcieliśmy zapoznać następną załogę z wszystkimi newralgicznymi elementami, w tym z metodą smarowania wału śrubowego za pomocą ręcznej smarownicy. Pokazaliśmy także każdy, nawet najdrobniejszy element jachtu i jego wyposażenia. Koło godziny 1600, po oddaniu jachtu zrobiliśmy spacer po … stoczni (można łazić pomiędzy stojącymi na pochylniach kutrami, pomiędzy pomostami do slipowania, obok urządzeń i wyposażenia). Dziwny to kraj, w którym nie są znane kradzieże, napady, rozboje. Wszystko można zostawić bez dozoru i nie zginie nawet najdrobniejszy detal. Policji praktycznie się nie widuje, a komisariat w Reykiaviku wielkością nie przewyższał powiatowej komendy w Polsce. Zresztą nie mają i tak nic do roboty. Tu w ogóle nie ma przestępstw. Islandia także nie posiada własnej armii. Może stąd bierze się zamożność kraju, gdyż państwo nie wydaje bez sensu pieniędzy na służby mundurowe, tylko na inwestycje.

Po spacerze – camping, prysznice, karty, piwo, jak zwykle rozmowy niemal do rana, a na następny dzień – zwiedzanie okolicy, przepakowanie bagaży tak, aby zmieścić się w normatywach lotniczych (20 kg bagaż podstawowy i 6 kg podręczny). Składamy także namioty. Mamy trochę problemu z opanowaniem nadmiarowych kilogramów, ale jakoś się udaje. Wieczorem instalujemy się na pięknym terminalu (Okęcie może się wstydzić – nawet ta niby nowoczesna i jeszcze budowana część). Rano szybka bezstresowa odprawa, na bramce magnetycznej dzwoni wszystko, od paska po sprzączki od butów turystycznych. Samolot linii SAS, szybko poderwany przez pilota, pozwolił nam na zobaczenie jeszcze raz Islandii, tym razem z wysokości 11 tys. metrów. Po 3,5 godzinach lądowanie w Sztokholmie, kilka godzin przerwy i odprawa na następny lot. Tym razem niewielkim Embraer należącym do polskiego LOT-u miło dolecieliśmy do Warszawy. Tu błyskawiczny skok do taksówki – busa i pędem na dworzec zachodni. Udało złapać się pociąg do Kielc i już około 0100 w nocy wróciliśmy. Po 23 dniach zakończyliśmy wyprawę FARTA Race Islandia 2007.

Z pewnością na podsumowania będzie jeszcze czas, ale na gorąco można stwierdzić, że wszystkie postawione cele zostały zrealizowane. Podczas wyprawy nie było istotnych awarii, a nasze przygotowanie było właściwe. Zaplanowanie trasy, terminu, a nawet wybór jachtu, wyposażenia biwakowego okazał się właściwy.

Wsparcie dla wyprawy ze strony Pana Wojciecha Lubawskiego – Prezydenta Miasta Kielc oraz Pana Grzegorza Banasia – Wojewody Świętokrzyskiego, a także wsparcie sponsora wyprawy Pana Mirosława Szczukiewicza – szefa i właściciela firmy FART pozwoliło na realizację tej trudnej i wymagającej imprezy. Dobrze i godnie zaprezentowaliśmy nasze miasto, nasz region i nasz Klub zanosząc klubowy proporzec niemal na koło podbiegunowe, do odległych i niedostępnych portów. Udział w przedsięwzięciu regionalnych mediów, a w szczególności gazety Echo Dnia i Radia Kielce pozwoliło nam zaprezentować żeglarstwo w zupełnie innej formie – wyczynu żeglarskiego oraz metody na przeżycie niezwykłych chwil.

Jesteśmy gotowi do podjęcia kolejnych, trudniejszych, a może nawet ekstremalnych wyzwań związanych z żeglarstwem.

Największa wyprawa w historii świętokrzyskiego żeglarstwa została zakończona. Mamy nadzieję podnieść poprzeczkę jeszcze wyżej w … następnej … planowanej wyprawie.

W imieniu załogi
Kapitan
Adam Rogaliński

.
---- Kielce, ul. Leśna 16, sala 22 - Oddział Zbiorów Specjalnych Biblioteki Głównej AŚ - Wystawa czynna do 5 października / w godz. pracy Oddziału / ----

webmaster: Iwona Plucner | Biblioteka Główna AŚ |  .(1kB) (1kB) (2kB) (1kB) (2kB) (1kB) (2kB) (1kB) (1kB)

.